Najwierniejszy z wiernych

19 stycznia 2007 o godz. 14:50

Drogi Redaktorze, trochę się obawiam, że może pan odebrać słowo „drogi” jako zbyt daleko idącą poufałość; wszak w zupełności wystarczyłoby napisać „Panie Redaktorze”, czy „Szanowny Redaktorze”, ale nie potrafię na tym poprzestać. Tak już ze mną jest, Polak może by potrafił, ja jednak, jak każdy Rosjanin, jestem niewolnikiem własnych emocji i zbyt wiele wzbiera we mnie ciepłych uczuć, gdy czytam pańskie teksty, żeby zwracać się do pana tak sucho. A zatem drogi, najdroższy, redaktorze, to niesamowite jak wychodząc od tych samych przesłanek można dojść do zupełnie odmiennych pozycji. Przez całe szesnastolecie po niefortunnym załamaniu się systemu socjalistycznego w Polsce, zarówno pan, drogi redaktorze, jak Jarosław Kaczyński, wiedzieliście że coś chorego jest w państwie polskim. Pan potępiał szalejącą w kraju korupcję, Jarosław Kaczyński też. On ubolewał nad demoralizacją kolejnych ekip rządowych, pan tak samo. Jego drażniła nieudolnie przeprowadzana lustracja, pana jeszcze bardziej. Panu los bezrobotnych i bezdomnych leżał na sercu, on również bolał nad tym. A już na punkcie zalewającej Polskę fali przestępczości obaj dostawaliście białej gorączki.

Obaj też stanowczo domagaliście się środków zaradczych. Każdy rzecz jasna na swój, wydoskonalony w długoletniej działalności politycznej, sposób. Pan walczył piórem, głównie na łamach swojej ukochanej „Polityki”, on posługiwał się żywym słowem, głoszonym z trybuny swego politycznego stronnictwa. Niestety, pomimo waszych heroicznych wysiłków, głosy zarówno pana, jak Jarosława Kaczyńskiego, były głosami wołającymi na puszczy – na korupcję odporny był już chyba tylko towarzysz Kwaśniewski, jedynym niezdemoralizowanym w rządzie był dawno niestety już w nim nieobecny towarzysz Miller, lustracja coraz bardziej dziczała, bezrobocie beztrosko podskakiwało sobie w skali ogólnokrajowej do 30, a w lokalnych porywach do 50 procent, a o przestępczości w ogóle szkoda gadać. Był, co tu się oszukiwać, syf, i zarówno pan, jak Jarosław Kaczyński, mieliście tego stanowczo dosyć i obaj modliliście się – każdy, rzecz jasna, z nieco innym modlitewnikiem w ręku, ale po to właśnie jest demokracja – o jakąkolwiek zmianę.

I tak to trwało aż do pamiętnej jesieni wyborczej ponad rok temu, kiedy to modlitwy pana i Jarosława Kaczyńskiego zostały wreszcie wysłuchane i nastąpiła długo oczekiwana zmiana. Kto przeżył, ten pamięta. Po tytanicznych zmaganiach, nasze socjalistyczne ugrupowania z SLD na czele musiały ulec pod przygniatającym ciężarem motłochu, który w swym krótkowzrocznym zapatrzeniu na bożka mamony i łatwego życia, zamiast na postępowe partie, albo choćby na Platformę, zagłosował na PiS, który niestety wygrał mniejszością głosów, bo czym jak nie mniejszością było te 25 procent dla PiS-u.

Potem wybory prezydenckie. Wszyscy wraz z panem, panie redaktorze, zaciskaliśmy kurczowo palce za naszego kandydata, Donalda Tuska (pal diabli biednego Cimoszewicza, który poległ z jego ręki, co było, to było!). Niestety spotkał nas kolejny zawód. Sfanatyzowany religijnymi przesądami i zapatrzony na bożka bezwolnej gnuśności motłoch, zamiast postępowego Tuska (pal diabli jego wermachtowskie korzenie!), znowu, wbrew woli prężnej i stawiającej na przyszłość większości, wybrał mniejszością głosów (20% społeczeństwa) oglądającego się ciągle w przeszłość i zakochanego w zakończonym żałosnym fiaskiem Powstaniu Warszawskim Lecha Kaczyńskiego.

Zaczynał się siedemnasty rok tzw. wolnej Polski. Ale, mój Boże, jak się zaczynał! Co rusz to zgrzyt i rozczarowanie: haniebna koalicja PiS-u z Samoobroną, zamiast z Platformą, komedia z wesołym Kazikiem, wpadki dyplomatyczne, „prościuch” wicepremierem. Wszystko to, to jednak betka w porównaniu z podejściem do spraw zasadniczych, które zarówno panu, drogi redaktorze, jak Jarosławowi Kaczyńskiemu, spędzały w poprzedniej epoce sen z oczu. Korupcja, demoralizacja, lustracja, bezrobocie, przestępczość. Te pięć zmór polskiego społeczeństwa za nic nie dawało się ujarzmić.

Jest chyba ironią losu i historii, że dwaj ludzie, którzy tak głęboko i niezmorodowanie pragnęli nieskorumpowanej, moralnej, rozsądnie zlustrowanej, wolnej od bezrobocia i przestępczości Polski, muszą być antagonistami. Niestety trzeba jasno stwierdzić, że Jarosław Kaczyński niczego nie zrobił, aby stało się inaczej. Pan od początku wiedział, że wynik wyborów do niczego dobrego nie doprowadzi. Była to wiedza trzeźwa, oparta na chłodnej kalkulacji. Wiedzy takiej znacznie młodszy i mniej doświadczony Jarosław Kaczyński nie mógł rzecz prosta dostąpić, gdyż sukces wyborczy przyprawił go o zawrót głowy i odebrał zdolność jasnego myślenia. Nic zatem dziwnego, że wyciągnął wniosek wręcz odwrotny i powziął beztroskie przekonanie, że dobrze się stało dla Polski.

Pan od początku dawał, jak najsłuszniej, do zrozumienia, że korupcja korupcją, ale życie nie jest czarno-białe i do sprawy tak delikatnej jak przekupność postawionych na świeczniku osób należy zabierać się, hm… delikatnie właśnie, bo metody inne, metody, oględnie mówiąc, niedelikatne, którym w inkwizytorskim zapale hołdował Jarosław Kaczyński, mogą jedynie prowadzić do krzywdy wielu niewinnie zamieszanych osób. Dlatego, mając do wyboru z jednej strony krzywdę niewinnie zamieszanych, a z drugiej strony korupcję, należy wybrać mniejsze zło i raczej nic nie robić, niż chwytając się sposobów brutalnych, skazywać na cierpienie osoby niewinnie zaplątane w korupcyjne sieci.

Niestety, humanitarnej treści takiego podejścia Jarosław Kaczyński nie był w stanie sobie przyswoić, zresztą choćby pękł, nie umiał usiedzieć na miejscu, zupełnie jakby miał wmontowany z tyłu motorek, i natychmiast po swym czysto przypadkowym zwycięstwie wyborczym wraz ze sztabem jemu podobnych nadgorliwców skupił się bez reszty, ze szkodą dla innych dziedzin, na resortach siłowych, bez których rzekomo nie byłby w stanie zwalczać korupcji i przestępczości. W rezultacie wszystkie te resorty znalazły się w rękach jego ugrupowania, czemu z rosnącą odrazą i niepokojem przyglądały się rzesze niewinnie umoczonych w korupcję i inne sprawki delikwentów.

To samo (partyjniackie zawłaszczenie) spotkało media, gdzie pod przykrywką lustracji zgraja samozwańczych inkwizytorów zaczęła się bezkarnie znęcać nad co wybitniejszymi, niewinnie wplątanymi w intrygi byłej bezpieki członkami opozycyjnej elity. Ale ach, wybiegam zanadto do przodu; zanim dojdę do lustracji, muszę przecież odfajkować demoralizację ekip rządowych. Tu sprawa jest krótka i prosta. Jarosław Kaczyński, z racji zajmowanego stanowiska, jest w tej szczęśliwej dla siebie, a tragicznej dla kraju, sytuacji, że w odróżnieniu od pana, drogi redaktorze, może coś zrobić, i to zrobić natychmiast. Na szczęście jednak, nie zadając już zbędnych cierpień osobom niewinnie wplątanym w sfery rządowe, tak się bowiem składa, że niewinnie wplątanych osób tam nie ma. Jarosław Kaczyński sam werbuje do swoich sfer (napisałem z rozmachu sfor, ale zaraz poprawiam na sfery, żeby nie było, że jestem stronniczy) starannie wybrane osoby, trzymając potem wszystkich krótko przy pysku, i jak tylko ktoś zaczyna fikać, czyli się demoralizować, wyrzuca bezlitośnie (jak Marcinkiewicza), jeśli nie zupełnie na bruk, to na boczny tor. Z rządu czasem jest mu trudno kogoś wyrzucić, Leppera, na ten przykład, ale to nie zmienia ogólnej tendencji, liczy się wola wyrzucenia, a nie chwilowa niemożność – Lepper tak, czy inaczej musi odejść. Oczywiście nie byłoby tego wszystkiego (zamordyzmu, wyrzucania, ciągłych czystek), gdyby wynik wyborów był po pańskiej myśli.

Dalszych wywodów na ten temat sobie zaoszczędzę, i skupię się bez reszty, już do końca tego komentarza, na kwestii lustracji (do bezrobocia i przestępczości zawsze można wrócić kiedy indziej). Lustracja, jak wiadomo, to sprawa bardzo śliska – powiedzieć jedynie, że delikatna, to wywołać śmiech na sali – i zarówno pan, drogi redaktorze, jak Jarosław Kaczyński, mieliście w tym temacie trochę niewyraźne konto. Trudno o tym pisać spokojnie, jednak każdego z was spotkały jakieś nie poparte dowodami zarzuty, obaj stanęliście w obliczu wziętych z księżyca oskarżeń. Ale co najważniejsze, obaj wyszliście z tego obronną ręką. On co prawda załatwił to sobie odgórnie, pan niestety musiał bronić swego dobrego imienia oddolnymi metodami, ale liczy się ostateczny rezultat – obaj w oczach swoich zwolenników jesteście czyści, a pan, to już na pewno, przynajmniej w oczach pańskich wiernych blogowiczów, do których mam zaszczyt się zaliczać.

Może to i marna pociecha, ale nie ma sensu spodziewać się absolutnego oczyszczenia; takie luksusy mogą nas czekać jedynie na tamtym świecie, a i to nie jest pewne. Dlatego zostawmy to na razie, a przejdźmy od razu do meritum sprawy, czyli do filozofii lustracji – pańskiej i Jarosława Kaczyńskiego. Przed wyborami zarówno pan, jak on, mieliście o lustracji jak najgorsze zdanie. Po wyborach tym bardziej. Z tym, że tu zaczęły się rozchodzić wasze drogi. Pan od początku jak najsłuszniej dawał do zrozumienia, że lustracja lustracją, ale życie nie jest czarno-białe, i do sprawy tak śliskiej jak PRL-owska przeszłość stojących na widoku publicznym osób należy się zabierać, hm… mało, że delikatnie, lecz wręcz finezyjnie, bo metody inne, metody, oględnie mówiąc, niefinezyjne, którym w inkwizytorskim zapale hołdował Jarosław Kaczyński, mogą jedynie prowadzić do krzywdy wielu niewinnie uwikłanych osób. Dlatego, mając do wyboru z jednej strony krzywdę niewinnie uwikłanych, a z drugiej strony lustrację, należy wybrać mniejsze zło i raczej nic nie robić, niż skazywać na niepotrzebne cierpienie osoby niewinnie zaplątane w esbeckie sieci.

Niestety, humanitarnej treści tak finezyjnego podejścia napędzany od tyłu wspomnianym już wyżej motorkiem Jarosław Kaczyński nie był w stanie sobie przyswoić, i z uporem szczerbatego, co to się uparł na suchary, dowodził, że wolnej Polski nie da się odbudować na kłamstwie, i że jedyną możliwą opcją jest ujawnienie całej prawdy o ewentualnych budowniczych, zaś jedyną metodą na wyłuskanie osób o śliskiej przeszłości, których do odbudowy nie wolno dopuścić, jest lustracja, a ściślej mówiąc przeprowadzenie jej. I otworzył puszkę Pandory.

Resztę wszyscy znamy. Stała się rzecz przykra i zarazem dziwna, każdy z wyłuskanych – a byli wśród nich wybitni politycy, publicyści, księża – z początku szedł całkowicie w zaparte, bił się w piersi, że jest niewinny, groził lustratorom sądem i gniewem bożym, a potem, gdy już wszyscy zaczynali ronić nad nim współczujące łzy, ni z gruszki, ni z pietruszki pokorniał, i najpierw półgębkiem, a potem już na cały głos, niekiedy z wyraźną ulgą, przyznawał, że tak, że jednak, że był agentem, i że niezmiernie się wstydzi i żałuje. Z jednym wyjątkiem, Wołoszańskim, który się przyznał bez bicia i jak na razie nie okazuje wstydu.

Nie mnie, Rosjaninowi, sądzić, czy to dobrze, czy źle, że Polacy oglądają ten żałosny serial. Prywatnie, jako Fiodor, uważam jednak, że stało się źle. Albowiem państwa, a szczególnie silnego państwa, nie można budować ani na kłamstwie, ani na prawdzie. Prawda jest abstrakcją. Zaś fundamentem stabilnego państwowego bytu nie jest abstrakcja, tylko wiara. Pan to zawsze wiedział, panie redaktorze, i dlatego pana tak cenię. Kto dzisiaj pyta Żydów, czy przed uchodźcami z Egiptu naprawdę rozstąpiło się morze? Kto pyta Chrześcijan, czy Matka Boska naprawdę była dziewicą? Chyba tylko wrogowie. Ale sami Żydzi i Chrześcijanie nie zadają sobie takich pytań. I dlatego jako narody, jako społeczności, przetrwali tysiąclecia.

Kto z Chińczyków, Kubańczyków, Północnych Koreańczyków pyta, czy komunizm oparty jest na prawdzie, czy na kłamstwie? Im takie abstrakcje są niepotrzebne, oni mają wiarę, dlatego wciąż trwają. My Rosjanie ją straciliśmy, a wraz z nią naszą potęgę. To samo, chociaż na mniejszą skalę, stało się z PRL-em. Pan zawsze wierzył w PRL, panie redaktorze, i do dziś pan tej wiary nie stracił. Stąd moje wzruszenie ilekroć czytam pańskie teksty. Gdyby od pana zależało, PRL trwałaby do dzisiaj, i nie byłoby tego wszystkiego. Wiem to na pewno, jak również to, że jeśli socjalizm kiedykowiek się odrodzi i znów rozprzestrzeni po naszym kontynencie, to tylko dzięki takim ludziom jak pan, najwierniejszym z wiernych.