Skrzypce na wysoki połysk

Rzecz o szarej codzienności pracowników naukowych w latach bezpośrednio przed i po tamtym sierpniu. Podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń czysto przypadkowe.

***

Kiedy po studiach zostałem zatrudniony w Instytucie, Marek Luty już tam pracował od kilku lat. Sprawiał miłe wrażenie; miał ten zjednujący odruchową sympatię inteligentny wygląd. Prędko spostrzegłem, że ilekroć się gdzieś zjawiał, obecni z wielką gotowością odsuwali się od biurek, jakby oczekiwali od niego nie wiadomo jakich nowin. Najczęściej przychodził tylko spytać, czy ktoś ma linijkę, albo zwrócić pożyczony przed tygodniem ołówek, ale to nie zmniejszało ich gotowości, gdy przychodził następnym razem. Z biegiem czasu stopniowo zrozumiałem, dlaczego w taki sposób reagowali na jego widok. Marek Luty rzeczywiście przynosił niekiedy do pracowni krążące po dyrekcyjnych korytarzach plotki, które inaczej na pewno by do nas nie dotarły. Lecz była to dopiero połowa prawdy, bo jednocześnie łatwo dawało się zauważyć, że zwykle nie miał żadnych świeżych nowin i wciąż powtarzał te same, dawno przebrzmiałe historie, oglądając się przy tym dla pewności raz po raz za siebie i przykładając co chwila palec do ust, jakby powierzał swoim słuchaczom najściślej strzeżone instytutowe tajemnice. Ja tych jego spektakli nie kupowałem, tym bardziej nie powinni ich kupować starsi ode mnie stażem pracownicy, a jednak zawsze byli gotowi go słuchać. Gdy i ze mną w końcu zaczęło się dziać to samo, pojąłem drugą połowę prawdy – nowiny owszem były mile widziane, ale to on był główną atrakcją. Zapewne w każdym środowisku można spotkać takie jednostki; mówi się o nich, że mają charyzmę.

Marek Luty przejawiał ponadto jeszcze jedną znamienną cechę, być może jakoś wynikającą z posiadanej przez niego charyzmy. Otóż chętnie i z przyjemnością dzielił się z każdym swoimi przemyśleniami, natomiast cudzych przemyśleń nie był ciekawy. Pamiętam, jak w pierwszych dniach pracy chciałem się z nim podzielić refleksją na temat sceny z głośnego wtedy filmu, w której na tle nowojorskich drapaczy chmur przechadzało się dwóch facetów rozmawiając o kobietach.

– Niesamowite! – perorowałem. – Tu drapacze, a ci gadają o siedzeniu Maryni, jakby to były spółdzielcze bloki.

Słuchał mnie jednym uchem. Wiedział, że tam pojedzie i sam będzie uczestnikiem rozmów toczonych w cieniu tych mitycznych iglic; czyjeś platoniczne fascynacje szerokim światem niewiele go obchodziły. Wykręcił się od moich dalszych uniesień stwierdzając, że musi już iść, i na osłodę dodał:

– Ty też na pewno masz ważniejsze sprawy na głowie niż moje towarzystwo.

Ja też? Zdziwiony głupkowato, patrzyłem, jak odchodzi instytutowym korytarzem, gdzie ucięliśmy sobie tę pogawędkę. Był bardzo nieuważny i często wymykało mu się słówko zdradzające, co naprawdę myśli, ale wtedy jeszcze nie wiedziałem o tym.

Sprawy, które miał na głowie, przybierały coraz korzystniejszy obrót. Nie wynikało to bynajmniej z uległości ideologicznej, Marek Luty przenigdy by się nie zdobył na nią, poza tym nie był to instytut, gdzie kwestię tę stawiano na świeczniku. Z niezbadanych dotychczas przyczyn rozstrzyganie o tym, co należało gdzie stawiać, pozostawiono tam w dużej mierze uznaniu Profesora, człowieka będącego założycielem i dożywotnim dyrektorem tej placówki. On zaś, przynajmniej kiedy szło o młodą kadrę naukową, preferował inteligencję i wdzięk osobisty. To ostatnie niektórzy mieli mu za złe, zwłaszcza gdy młodej kadrze zdarzyło się być ładną blondynką. Garstka jemu podobnych arystokratycznych niedobitków uchowała się na tego rodzaju stanowiskach do końca poprzednich czasów i teraz wszyscy oni, od lat już nieżyjący, mają swoje ulice, to znaczy ulice noszące ich imiona i nazwiska.

Markowi, z racji optymalnego wieku i posiadania obu pożądanych atrybutów, wyjątkowo służył ten mikroklimat. Profesor w duecie z oficjalnym promotorem pilotował jego doktorat, żywo zainteresowany w tym, by powstała rzecz wybitna. Kierownik studium doktoranckiego, który planował utworzenie nowego zespołu badawczego, nie taił, że Marek powinien tam grać pierwsze skrzypce. Ludzie Profesora traktowali Marka z ostrożną rezerwą. Nie należał jeszcze do nich, ale nie utrudniali mu dostępu do siebie i sympatycznie reagowali na jego żartobliwe zaczepki, takie jak „Panie docencie, czy pan choć raz mógłby wyjść z Instytutu o dziennym świetle?”, na które lubił sobie wobec nich pozwalać, ponieważ dawało mu to złudzenie, że już wstąpił na instytutowy Olimp i zarazem było pojazdem unoszącym go do tego celu.

Wobec nas czynił szlachetne starania, by pokazać, że nie przestał być dobrym kolegą. Szlachetne w tych staraniach było głównie to, że je w ogóle podejmował, bo one same nie miały w sobie nic heroicznego i polegały po prostu na tym, że robił herbatę dla całej pracowni, gdy wypadała na niego kolej, i od czasu do czasu osobiście odbierał telefon na korytarzu. No, ale do jakich jeszcze gestów, z wyjątkiem ustąpienia komuś innemu swojej pozycji, miał się posunąć, by zmniejszyć dystans rosnący nieubłaganie  między  nami i nim? Miał sam chodzić po pocztę do administracji, albo po środki czystości do magazynu? Ależ robił i to.

Jego dylemat nasilił się jeszcze po doktoracie – rzeczywiście niezwykle udanym – kiedy to przez kilka pierwszych tygodni prosił po sto razy niebędące z nim na ty, niemniej życzliwe mu osoby, aby przestały tytułować go doktorem, uważał bowiem, że tak wypada. Wciąż czuł się winny wobec mniej uzdolnionych kolegów i zaczął podsuwać kierownictwu ich kandydatury na wyjazdy do bratnich republik. (Dlaczego tylko on miał jeździć?!) Dwa takie wyjazdy istotnie doszły do skutku, z tym że pierwszy z kandydatów obraził się na protekcję, o którą nie prosił, i przyjął wyjazd do wiadomości dopiero z ust szefa pracowni, a drugi zgubił paszport na ulicy i w ogóle nie wyjechał.

Marek na wieść o pechu drugiego kandydata był niepocieszony. Fochów pierwszego nie rozumiał. Ze swoją inteligencją mógł spokojnie zdawać egzamin do Mensy, mimo to czasem nie rozumiał najprostszych rzeczy. Że na przykład ktoś może zwyczajnie go nienawidzić i nie mieć ochoty niczego mu zawdzięczać. W tych sprawach miał kwalifikacje dziecka. Tymczasem nienawidziła go nawet Anielka, osoba pośród nas najzacniejsza, której sympatii był szczególnie pewien.

– To cymbał! – wybuchnęła ona kiedyś wielkim głosem, dowiedziawszy się, że Marek, jako jedyny z powracających z konferencji naukowej kolegów, zjawił się rano w Instytucie, podczas gdy troje pozostałych odsypiało nocną podróż. Nie interesowało jej, że może zjawić się musiał, była wściekła, że chciał, aby tamci też przyszli do pracy.

– Co on sobie myśli – piekliła się. – Nie jest nawet kierownikiem.

– Ale może być, co nam praktycznie nie grozi – stwierdziła kwaśno Ela, uczestniczka tej konferencji.

– To nie ma znaczenia. Na razie jest takim samym śmiertelnikiem jak my i powinien spać jak inni, a nie rżnąć wielkiego męczennika pracy. – Anielka rozejrzała się wojowniczo, ale nikt już Marka nie bronił, ani ja, ani tym bardziej obecni przy tej rozmowie koledzy Bohdan i Wojtek, którzy po konferencji przykładnie spali. Nawiasem mówiąc, to właśnie oni zawdzięczali mu paszporty służbowe. I to Bohdan zgubił swój.

– Wiesz dlaczego Anielka tak nienawidzi Marka? – zapytał mnie kiedyś Bohdan, gdy urwaliśmy się razem z Instytutu na piwo.

– Dlaczego?

– Ty wiesz jak ona kocha tę swoją chatę? – pytał dalej.

– Wszyscy wiedzą – powiedziałem.

– Wiesz jak kocha tam każdy mebel i każdy najmniejszy nawet dywanik?

– Jeden jej zarzygałeś. Wietrzyła go potem trzy tygodnie.

– I wiesz co ten cymbał jej kiedyś powiedział? Że był u znajomych i że mieli jeszcze gorsze meble niż ona. Rozumiesz? Jeszcze gorsze! Zamiast powiedzieć, że o wiele gorsze, chlapnął, że jeszcze.

– Biedna Anielka. A on, zorientował się?

– On? Musiałby beknąć przy królowej angielskiej, żeby pojąć swój nietakt.

– Uświadomiłeś go?

– Wtedy nie było jak. Potem zapomniałem. Ale Anielka od tego czasu nie cierpi go jak zarazy.

Przy pierwszej okazji powtórzyłem historię z meblami Wojtkowi. Była to z mojej strony czysta perfidia – liczyłem, że doprowadzę go do białej gorączki. Biedny Wojtek, wobec swojej nienawiści do Marka czuł się całkowicie bezradny. Powtarzano mu od dziecka, że nienawiść jest bardzo brzydkim uczuciem, tymczasem w żaden sposób nie potrafił nad nim zapanować. W dodatku był to antagonizm absolutnie jednostronny; Marek nie dość, że nie dostrzegał nienawiści Wojtka i nie widział nic niestosownego w wysunięciu jego kandydatury na wyjazd zagraniczny, to jeszcze jak na złość serdecznie go lubił i chwalił za byle błahostkę. – Doskonale sobie poradziłeś z tym referatem – mówił na przykład, licząc, rzecz prosta, na pozytywny odzew, tymczasem i sama pochwała, i sposób w jaki ją formułował, były dla Wojtka kamieniami obrazy i zapalały płomienie nienawiści w jego oczach. Kimżesz był Marek, by uzurpować sobie prawo do oceniania innych i udzielania im pochwał?!

Wobec opowiadania o meblach Wojtek próbował robić miny wskazujące na dystans i obojętność. Gdy skończyłem, zapytał głosem usztywnionym od tajonego oburzenia: – I nikt mu nigdy nie powiedział, że popełnił taką gafę?

– O ile wiem, nikt.

Z wysilonym spokojem pokiwał głową. – Właściwie to na jedno wychodzi. I tak nic by do niego nie dotarło. On w ogóle nie słucha, co się do niego mówi. Czy ty wiesz, co mi się zdarzyło kiedyś u niego w domu?

Oczywiście wiedziałem, bo już mi o tym opowiadał, ale ponieważ mówił coraz bardziej porywczo, wolałem siedzieć cicho.

Odwiedził wtedy Marka bodaj po raz pierwszy i ostatni w życiu. Stało się to za sprawą lampy błyskowej do aparatu fotograficznego Zenit, której Wojtek pilnie potrzebował tego wieczoru. Marek miał taką lampę w domu i gotów był jej koledze użyczyć, więc zjadłszy po pracy obiad w instytutowej stołówce poszli razem na tramwaj i pojechali do niego. Był to czas niespotykanej dotąd swobody słowa, ale kurczących się możliwości zaopatrzenia lodówek, dlatego Wojtek miał ze sobą płócienną siatkę, a w niej nosidełka z obiadem, zabieranym codziennie ze stołówki dla córeczek i żony. Spiętrzone jedna na drugiej menażki przeciekały i Wojtkowi przez całą drogę wydawało się, że czuje w powietrzu woń kapuśniaku. Bardzo się tego krępował. Marek też miał żonę i dziecko, ale nie woził ze sobą cuchnącej zupą siatki. Wojtek najchętniej zrezygnowałby z potrzebnej mu lampy błyskowej i pod byle pretekstem wysiadł z tramwaju, ale wtedy ominęłaby go okazja zobaczenia trzypokojowego mieszkania Marka, o jakim sam na próżno marzył.

Było to mieszkanie kolejowe. Marek zawdzięczał je zmarłemu ojcu, który przepracował na kolei dwie trzecie swego niezanadto długiego życia. Był tam jakimś urzędnikiem – zaopatrzeniowcem czy księgowym – i zdążył przed śmiercią wysłużyć sobie prawo do przydziału lokalu w nowych blokach. Prawo to niekoniecznie musiało przejść automatycznie na Marka, tym bardziej że zanim doszło do budowy kolejowych bloków, od śmierci pana Lutego minęły długie lata, w dodatku w międzyczasie umarła Markowi również matka, ale Marek dał prezesowi w łapę i automatyzm ten sprawnie zadziałał. Teraz mieszkanie było już urządzone i Wojtek powziął podejrzenie, że Marek ofiarował się z lampą błyskową tylko po to, by mu je pokazać i wyczytać uznanie z jego twarzy.

***

Jechali z przesiadkami prawie godzinę. Drzwi otworzyła im żona Marka. Wojtek spostrzegł, jak coś przygasło w jej oczach na jego widok, ale zaraz się opanowała. Odbył się ceremoniał serdecznego zachęcania taktownie opierającego się gościa, aby bez krępacji, śmiało wchodził do środka, a gdy to się dokonało, aby rozdział się z płaszcza. Znalazłszy się w obszernym przedpokoju, Wojtek postawił teczkę i swoją siatkę z obiadem na podłodze pod ścianą, a płaszcz podał Markowi, który powiesił go na jednym z pięknie wytoczonych w drewnie kołeczków tkwiących w stylowej konstrukcji wieszakowej z litej sosny. Gdy wchodził, od razu spostrzegł skrzypce zdobiące kawałek ściany między łazienką i dużym pokojem. Nie była to żadna atrapa, tylko prawdziwy instrument, z kompletem strun i z asymetrycznie na tych strunach upozowanym smyczkiem. Z otwartego na oścież pokoju na jasną ścianę wokół skrzypiec padało dużo światła, co jeszcze podkreślało ich urodę. Wojtek nigdy dotąd z czymś takim się nie zetknął. Ciekawiło go, skąd Marek wziął te skrzypce i w jaki sposób wpadł na pomysł, żeby uświetnić nimi przedpokój, ale nie chciał o nic pytać. Wydawało mu się, że zarabia jakieś punkty, nie okazując zainteresowania.

Ciągnąc dalej rozpoczęty u wejścia ceremoniał, gospodarze zaproponowali mu do wyboru kawę lub herbatę, na co spojrzał na zegarek i oznajmił, że właściwie trochę się śpieszy, by ostatecznie ulec i dać się namówić na filiżankę kawy. Nastawiono wodę i w międzyczasie pokazano mu mieszkanie. Marek, idąc przodem, zachodził kolejno do wszystkich pomieszczeń i w kuchni mówił, że jest to kuchnia, zaś w łazience, że jest to łazienka, natomiast Wojtek, nie przekraczając progu, wstawiał głowę do środka i kręcąc nią na wszystkie strony, rzucał kurtuazyjne spojrzenia to na ściany, to na meble, to na podłogę. Potem robił krok do tyłu, żeby wypuścić Marka, który prowadził go dalej, do następnych ścian, mebli i podłóg.

Wszędzie było ładnie, czysto i przytulnie. Zaraz po skrzypcach uderzyła go niespodziewana przestronność tych pięćdziesięciu paru spółdzielczych metrów kwadratowych, wyczarowana dogłębnym namysłem przy wyborze i ustawianiu każdego sprzętu. Ściany w dużym pokoju były pobielone, zupełnie jak w wiejskim domu, a na pięknej mozaice parkietowej zamiast komody stał okuty mosiężnymi listwami kufer. W pozostałych pomieszczeniach znalazło się więcej podobnych urozmaiceń. Tego typu wystroje fundowało sobie wtedy wiele szanujących się domów, którymi zawładnął duch ucieczki od seryjnych mebli i szaf na wysoki połysk. Dzięki innowacjom blokowe mieszkania zyskiwały nowy, dyskretny polor i rodzinie Lutych też w taki ton udało się utrafić.

Na koniec weszli do niedużego pokoiku, gdzie zaskoczył Wojtka widok małego chłopczyka o grubych wargach, patrzącego nań sponad poręczy dziecięcego kojca oczami Marka. Należało teraz coś zrobić, albo powiedzieć, by zademonstrować swój pozytywny stosunek do tej niczemu przecież niewinnej istoty. Wojtek pochylił się nad dzieckiem, wyciągnął do niego rękę i sepleniąc, jakby to miało zapewnić lepsze porozumienie, powiedział: – Ceść – wszakże mały zamiast rączki podał mu grzechotkę. Wojtek ponowił manewr – znowu grzechotka zamiast rączki.

– On ci ją daje – powiedział Marek. – Myśli, że ją chcesz.

– Ach tak – Wojtek ze śmiechem wziął grzechotkę, zagrzechotał parę razy. – Bardzo miły chłopczyk.

Należało też powiedzieć coś o mieszkaniu. Zrobił to dopiero w dużym pokoju, gdy już siedzieli w wygodnych fotelach, stojących po obu stronach szerokiej ławy, na której żona Marka ustawiła filiżanki z kawą i tacę z herbatnikami:

– Bardzo tu ładnie. Naprawdę bardzo ładne mieszkanie. Pięknie urządzone. Gratuluję ci, Marek.

Ten z prostotą kiwnął głową.

– Tak. Nam się udało. A ty biedaku co? Ciągle wynajmujesz?

Gdyby rozmyślnie chciał dokuczyć, nie mógłby Wojtka dotkliwiej ugodzić. Ale Marek był jak najdalszy od chęci wbijania szpilek i gdy wygłaszał swoją kwestię, powodowała nim najpoczciwsza życzliwość, a jedyną motywacją uboczną była może tylko chęć podtrzymania konwersacji. Jak zwykle był tylko nieuważny, co jednak nie umniejszyło przykrości zadanej Wojtkowi, który nie chciał pamiętać o swojej poniżającej sytuacji życiowej i nie pragnął, aby mu przypominano, że on, ojciec dzieciom, nie dochrapał się jeszcze swojego mieszkania i ciągle musi wynajmować pokoje; a jeszcze bardziej nie pragnął, aby tym przypominającym był Marek Luty, człowiek szlachetnych intencji, który nie potrafił zrozumieć, ile pogardy może mieścić w sobie jedno takie „biedaku”.

– Nie jest tak źle – powiedział blado i uprzedzając kolejną wypowiedź Marka, która mogła go do reszty osłabić, szybko dodał: – Słuchaj, jak będzie z tą lampą błyskową?

– Już ci ją daję – poderwał się tamten. – Tylko poszukam.

Tego dnia młodsza córeczka Wojtka kończyła roczek. Wojtek chciał ją wieczorem sfotografować przy torcie urodzinowym i właśnie w tym celu potrzebował lampy błyskowej. Żona Marka dopiero teraz się dowiedziała, po co właściwie do nich przyszedł.

– Noo, to dzisiaj u pana wielka uroczystość. A czy mała podeptała roczek?

Wojtek nie zrozumiał zwrotu „podeptała roczek” i znieruchomiał z otwartymi ustami.

– Czy już chodzi – przetłumaczył mu Marek, który właśnie wrócił z lampą.

– Aaa – ucieszył się Wojtek. – Podeptała, podeptała… Ale starsza nie. Starsza nie podeptała – posmutniał.

Robiło się późno i ogarniał go niemiły niepokój, bo nie uprzedził nikogo w domu i wiedział, że już od dawna tam na niego czekano, spodziewając się w każdej chwili chrobotu klucza u drzwi. Czuł poza tym, że jego wizyta wypadła nie w porę, mimo że Marek sam go tu zaprosił. W takiej sytuacji każdy rozsądny człowiek szybko załatwia sprawę i ucieka, ale on oczywiście musiał się głupio złakomić na tę kawę. Wiedział, że gospodarze, którzy go tak mile nią podejmowali, w gruncie rzeczy pragnęli jak najprędzej się go pozbyć, bo skoro oboje byli teraz w domu, to jedno mogłoby pognać w kolejkę do rzeźnika albo innego sklepu, a drugie zająć się wreszcie opuszczonym chłopczykiem o grubych wargach, który smętnie potrząsał swoją grzechotką. Wojtek pił jak mógł najśpieszniej, ale opróżnienie sporej filiżanki gorącego napoju wymagało jednak tych kilku minut, a i potem nie wypadało tak od razu wyjść po ostatnim łyku. Toteż skończywszy, wiercił się niespokojnie na swoim miejscu, solidarnie z gospodarzami podtrzymywał umierającą konwersację i czekał sposobnej chwili, by grzecznie tych ludzi przeprosić, wreszcie wstać i opuścić ich dom. I gdy już mu się wydawało, że nadszedł ten właściwy moment, nastąpiło wydarzenie, z powodu którego już po raz drugi musiałem wysłuchiwać relacji z tej wizyty. Ledwo zwrócił się w stronę Marka i zdążył otworzyć usta, aby przemówić, gdy ten również zwrócił się w jego stronę i powiedział:

– Proszę cię, nie zrozum mnie źle. Oczywiście, jak chcesz, możesz siedzieć tu choćby do północy. Ale zdaje się, że ci się śpieszy i na pewno wolałbyś już iść. Będzie nam bardzo miło, jeżeli zostaniesz jeszcze trochę, ale jeżeli masz mieć z tego powodu jakieś kłopoty, to może lepiej, żebyś jednak poszedł.

Marek wyrecytował to swoim układnym głosem ulubieńca wszystkich starych panien, z prostodusznym przekonaniem, że skoro się zastrzegł, aby nie zrozumiano go źle, to na pewno zostanie zrozumiany jak należy. Wojtek nie wierzył własnym uszom. Dopiero co miał wstać i powiedzieć, że musi lecieć, tymczasem ograbiono go z tego gestu i najzwyczajniej w świecie został wyproszony. Czuł się okropnie, ale sam przed sobą udawał, że wszystko jest w porządku. Nim zdążył pomyśleć, niedorzeczny odruch uniósł go z fotela i postawił na proste nogi.

– Tak, na mnie już pora – powiedział słabo, unikając wzroku Marka i jego żony.

Gdy na nich spojrzał, też już stali i też omijali go wzrokiem. Na twarzach mieli wymuszone uśmiechy, takie same jak ten, jaki zniekształcił jego twarz.

Wśród dotkliwego zakłopotania, cała trójka przemieściła się bezładnie do przedpokoju, gdzie on ubierał się pośpiesznie pod ich umykającymi spojrzeniami, oni zaś czekali cierpliwie z bezradnie opuszczonymi ramionami, wiedząc, że nic już się nie da naprawić ani wytłumaczyć. Gdy udało mu się wreszcie dopiąć ostatni z opornych guzików płaszcza, żona Marka litościwie włożyła mu do rąk lampę błyskową. Za nic w świecie nie spojrzałby jej teraz w oczy.

Pod wpływem jakiegoś impulsu machnął tą lampą w stronę skrzypiec.

– Twoje? – zapytał.

Było to żałosne, ale musiał coś zrobić.

– Nie – z powagą zaprzeczył Marek. – To po ojcu. W czasie wojny przejechał z nimi pół Europy.

– Ach tak! – Wojtek z rezygnacją pochylił się nad teczką, żeby włożyć do niej lampę, po czym sięgnął po swoją siatkę z obiadem. Gdy ją podniósł ze lśniącego parkietu, zobaczył na nim mokrą plamę po zupie i natychmiast uderzyła go w nozdrza znajoma woń kapuśniaku. „No nie” – jęknął w duchu. – „Teraz jeszcze to”. Chciał poprosić o szmatę, żeby wytrzeć podłogę, ale wiedząc, że gospodarze za nic mu szmaty nie dadzą i że swoją prośbą wywoła tylko lawinę serdecznych zapewnień, że to drobiazg i że nic się nie stało, od razu dał za wygraną i wyszedł, nic nie mówiąc o swoim odkryciu. Zaraz zresztą tego pożałował i przez całą drogę do domu dręczył się myślą, że musieli tam posprzątać po nim.

***

Przy urządzaniu mieszkania Marek nie miał czasu na nic innego i stopniowo zaniedbał się w pracy. Urządzanie zaczęło się już na etapie stawiania bloku; Marek, gdy tylko dostał przydział, zaczął tam prawie codziennie jeździć z Instytutu, żeby mieć na wszystko oko. Wyrobił sobie chody u kierownika budowy, pozyskał majstra i robotników. Ze swoim talentem do mimowolnych afrontów łatwo mógł podpaść załodze i sprowokować jakiś bojkot albo sabotaż. Do niczego takiego jednak nie doszło, znaczy czasem potrafił zważać na słowa. Czy robił to świadomie, trudno powiedzieć, niemniej unikając freudowskich pomyłek, świadczył tym ludziom respekt i szacunek, co z kolei wzmacniało wymowę świadczeń bardziej konkretnych, z których regularnie się wywiązywał.

Najczęściej przynosił na budowę przygotowane przez żonę kanapki z kupowaną po komercyjnych cenach wędliną, czasami jakiś domowy wypiek, nie obyło się przy tym bez czegoś do wypicia. Z natury otwarty i wylewny, szeroko opowiadał podczas tych poczęstunków o sobie. Robotnicy to docenili i w jego mieszkaniu pracowali staranniej niż w innych.

Możliwości mieli nieograniczone. Przekonał się o tym jeszcze w trakcie wznoszenia murów, kiedy zdjęli znad jego mieszkania dwa położone już piętra i wymienili mu kabinę łazienkową, która z powodu jakichś naprężeń krótko po zamontowaniu pękła. Bloki budowano wtedy z wielkiej płyty i majster dał się za dwie połówki i ze zwykłej sympatii namówić do tej roboty, bo z dźwigiem była to kwestia zaledwie paru dni roboczych. Nieuszkodzonych kabin było dosyć na zdjętych piętrach, wystarczyło zamienić, a pękniętą zamontować w mieszkaniu, którego właściciel nie troszczył się o takie drobiazgi i nie przychodził na budowę.

Po oddaniu budynku do użytku i przeprowadzce Marek zniknął na dobre z Instytutu – usuwał usterki. Wciąż jeszcze przysługiwał mu status pracownika oddelegowanego na studia doktoranckie i nie musiał chodzić do pracy jak inni. Czasami tylko zaglądał do nas, a że miał dar opowiadania, zrywaliśmy boki ze śmiechu słuchając o jego przebojach. Któregoś dnia, na przykład, wystał w sklepie meblowym bardzo stylową lampkę nocną. Wraca zadowolony do domu, a tu lampka nie działa, okazuje się, że w niektórych gniazdkach nie ma prądu. Za tydzień przychodzą wybłagani u administracji elektrycy i po wstępnych oględzinach stwierdzają, że jest przebicie i trzeba pruć świeżo otynkowane ściany, żeby wymienić instalację. Na okrzyki przerażenia Marka i jego żony w ogóle nie reagują, tylko chodzą wielkimi krokami po całym lokalu i sprawdzają kolejne gniazdka za pomocą przewodu z żarówką. W pewnym momencie jeden z nich, ten ważniejszy, bez przewodu, przystępuje do zdrętwiałej ze zgrozy żony Marka i mówi:

– Pani, a nie znalazłaby się tutaj jaka setka?

Żona Marka zaczyna taniec świętego Wita. Chce biec jednocześnie w stronę kufra i w stronę drzwi, co okazuje się niewykonalne.

– Ja zaraz, chwileczkę…

Pędzi ledwo żywa z przejęcia do kuchni, za chwilę wraca zdyszana, w ręku trzyma znalezioną w kredensie żarówkę.

– Niestety, proszę pana, setki nie mamy, ale znalazłam czterdziestkę.

Elektryk w przystępie goryczy gwałtownie wznosi obie ręce do góry i z jękiem rzuca nimi do dołu.

– Eeeh, pani, ja wcale nie o takiej setce mówiłem…

Skończyło się na tym, że Marek pognał do Monopolu, a elektrycy wzięli się do wymiany wadliwych gniazdek. O pruciu ścian nie było już mowy.

Usunąwszy najpilniejsze usterki, Marek stopniowo przestał być gościem w Instytucie, ale jakoś nie mógł się do niczego zabrać. Z początku często napomykał, że musi najpierw opublikować wyniki swojej pracy doktorskiej. Później, w miarę upływu miesięcy i lat, napomknienia te powtarzały się coraz rzadziej, w końcu w ogóle ustały. Główną przyczyną takiego stanu rzeczy był splot spraw domowych i zawodowych; potem doszły do tego sprawy krajowe, czyli sprawy dotyczące wspólnego domu, od których może rozpocznę. Otóż wspólny dom, jak się okazało, również wymagał usunięcia usterek i wszyscy pragnęli przyłożyć do tego rękę, Marek oczywiście też. W rezultacie tych zbiorowych poczynań kraj zdaniem jednych zmieniał kierunek, zdaniem innych dryfował. Trwało to zadziwiająco długo, nie mogło jednak trwać wiecznie i w końcu przyszło przesilenie, a po nim uczucie powszechnego zmęczenia. Marek, jak każdy zresztą, próbował jak najprędzej otrząsnąć się z niemocy. Nie było to łatwe, gdyż do nadwątlenia jego sił przyczyniły się dodatkowo zawirowania w domu i w Instytucie, niemniej doszedłszy wreszcie do jakiej takiej równowagi, znów zaczął napomykać o publikacji wyników pracy doktorskiej. Niestety, podobnie jak poprzednio, przez parę pierwszych lat nie zdołał przejść od napomknień do czynów. Wynikło to już z innych powodów, a właściwie był tylko jeden powód, mianowicie niemożność zaspakajania podstawowych potrzeb życiowych bez odpowiednich dojść, których wyszukiwanie stało się sportem narodowym, praktycznie wykluczającym przez swoją czasochłonność poważne starty w jakichkolwiek innych dyscyplinach, nie wyłączając publikowania wyników prac doktorskich. Ale gdy byliśmy już przekonani, że z planów Marka nic nie będzie, trafił mu się wyjazd na sympozjum do Wiednia – miał tam wygłosić referat, przedtem jednak musiał przygotować go do druku w materiałach posympozyjnych.

Wyjazd jak na te bezdewizowe czasy był bardzo atrakcyjny. Bez gotowego maszynopisu Marek nie mógłby jechać do Wiednia, a że wskutek nawału zajęć domowych i natłoku historycznych wydarzeń nie miał głowy do gromadzenia nowych wyników, chcąc nie chcąc, zdjął z półki mocno już zakurzony doktorat i po kilku dniach zwariowanej pracy przerobił go na referat. Po upływie kolejnego roku ujrzał nareszcie swoją dysertację w druku, ale wtedy niczego to nie mogło już zmienić.

***

Kilka lat przed Wiedniem wszystko jeszcze układało się wspaniale. Profesor dopilnował, aby zdjęcie i życiorys Marka znalazły się w katalogu młodych zdolnych, który krążył po wszystkich kampusach Stanów Zjednoczonych – zaproszenie na roczne stypendium mogło przyjść w każdej chwili. Póki co, za sprawą kierownika studium doktoranckiego, Marek pojechał do Kalifornii na paromiesięczny kurs obsługi aparatury naukowej.

Wpadło mu tam w ucho słowo „opportunity”.

– Nie ma na to odpowiednika w polskim języku – emocjonował się potem w Instytucie.

Krzywił się na podsunięte mu nieśmiało przez kogoś słowo „okazja”, miało ono dla niego zbyt gminny wydźwięk, kojarzyło mu się ze szwindlem. Tak samo słowo „sposobność”. Słowo „szansa” z kolei pasowało mu bardziej do rachunku prawdopodobieństwa, niż do życia. Zamknął nam w końcu usta, przytaczając argument, że „szansa” to dokładnie to samo, co „chance” w języku tamtych ludzi.

– Bo trzeba wam wiedzieć – mówił – że tam wszyscy nastawieni są na sukces.

W Kalifornii zetknął się z ludźmi rozumiejącymi jego głód sukcesu i skłonnymi mu pomóc. Tak jak robotników na budowie, przekonała ich prostolinijna wylewność, z jaką opowiadał o sobie. Prawdę powiedziawszy, z nimi poszło mu nawet łatwiej, bo nie znał na tyle wszystkich subtelności ich mowy, aby mogło mu się wymknąć jakieś nieopatrzne słówko. Zresztą przed tymi akurat ludźmi nie musiał udawać szacunku. Doprowadził za to do paroksyzmów nienawiści kursanta ze Sri Lanki, któremu na każdym kroku okazywał swoją sympatię.

Organizatorzy kursu zaczęli świadczyć Markowi specjalne względy. Spośród dwudziestu kilku kursantów tylko jego zapraszali osobno na lunch do restauracji, albo z wizytą do prywatnych domów. Pozostali kursanci byli też zapraszani, ale całą grupą.

– Nie masz pojęcia, Wojtku – opowiadał, nie wiadomo dlaczego zwracając się nagle wyłącznie do tamtego – co to jest znaleźć się w roli faworyta.

Wojtek faktycznie pojęcia nie miał, bo skąd, ale zapisał Markowi w sercu kolejny sążnisty minus.

Wracając z kursu do Instytutu, Marek czuł się zwycięzcą. Miał zagwarantowany paroletni staż na amerykańskim uniwersytecie, a przed rozpoczęciem stażu kilkutygodniowy objazd najciekawszych kampusów. Zaoferowano mu bardzo dobre warunki.

– I pomyśleć – mówił łapiąc się za głowę – że mogłem się połaszczyć na to głodowe stypendium z katalogu.

Nie czekając, aż przyjdzie formalne zaproszenie z którejkolwiek strony, poleciał z tą myślą do Profesora. Wytłumaczył mu wyczerpująco, że na obecnym etapie swojej kariery zawodowej nie może już sobie pozwolić na inwestowanie czasu i energii w całoroczny wyjazd, który ani w sensie naukowym, ani, bądźmy szczerzy, finansowym, nie zapewnia mu satysfakcji, jakich miałby prawo oczekiwać przy swoich kwalifikacjach, nie mówiąc o zdolnościach. I że właśnie trafia mu się inna „opportunity”, znacznie pod tym względem korzystniejsza…

Profesor w pierwszym momencie nic z tego nie rozumiał. Potem jakby się spłoszył.

– Tak, no tak, niestety – pochrząkiwał bezradnie – robimy co tylko możliwe, ale skoro znalazł pan coś lepszego, to rzeczywiście, w takiej sytuacji…

Marek widząc co się dzieje, zaczął wykładać od początku swoje racje, ale Profesor już ochłonął i znowu był sobą. Jak zwykle pełen ojcowskiego ciepła i zrozumienia, utwierdził Marka w jego zamiarach i dał mu swoje profesorskie błogosławieństwo na drogę. Gdy rozanielony Marek powtórzył nam tę rozmowę, wszyscy oględnie milczeli, z wyjątkiem Bohdana, który powiedział:

– Ale jaja!

Parę dni później do Profesora przyszedł kurtuazyjny list z Kalifornii, zawierający superpozytywne opinie o Marku. Marek osobno dostał kopię, którą zaraz dał do przeczytania paru wybranym osobom, te zaś przekazały treść dalej i jeszcze sporo dodały od siebie. Prócz superlatywów była tam też prośba o referencje, ale Profesor na list nie odpisał. Tak w każdym razie twierdziła jego sekretarka, kiedy Marek delikatnie podpytał ją o to na stołówce. Przestraszony, że chyba przeholował z tą „opportunity”, przez kilka dni biegał w panice po Instytucie, coraz tęskniej spoglądając w kierunku drzwi, za którymi, odgrodzony od świata pokoikiem sekretarki, pracował w gabinecie Profesor. Na szczęście, zanim się zdecydował do tych drzwi zapukać, z Kalifornii przyszło formalne zaproszenie. Idąc z nim do Profesora, Marek nie myślał już o pokucie, znowu czuł się faworytem.

Na drugi dzień ze wzmożoną pasją wziął się do urządzania mieszkania. Chciał, żeby po jego wyjeździe żona mogła się już troszczyć wyłącznie o synka. Później zamierzał ściągnąć ich oboje do Kalifornii, a mieszkanie wynająć komuś za przyzwoitą opłatą. Istniał poza tym powód głębszy, natury już właściwie filozoficznej, a nawet politycznej.

– Bo czym jest mieszkanie? – powtarzał przy każdej okazji. – Mieszkanie jest podstawą bytu. Bez mieszkania nie można w ogóle myśleć o prowadzeniu normalnego życia, czy rzetelnym poświęceniu się jakiejkolwiek pracy, szczególnie jak się już jest po trzydziestce. System, który nie potrafi tego uwzględnić, prędzej czy później musi się rozlecieć.

Wojtek słuchał tego z miną, jakby chciał wyjść. Bohdan, który mimo dawno przekroczonej trzydziestki też nie miał gdzie mieszkać, reagował inaczej.

– A Kalifornia? – pytał. – Po co ty tu chłopie jeszcze siedzisz? Przecież ten wyjazd ustawi cię na całe życie. Każdy dzień spędzony na miejscu to zwykłe zawracanie głowy. A poza tym oni nie będą tam wiecznie czekać na doctor Luty from Poland.

– Poczekają – mówił Marek.

Kiedy parę tygodni później chciał wreszcie napisać do swoich sponsorów, by uzgodnić z nimi termin wyjazdu, w urządzonym już prawie mieszkaniu wyskoczył nowy problem. Właściwie nie było to nic takiego, ot po prostu, fachowiec najęty do położenia mozaiki parkietowej w dużym pokoju sfuszerował; nie wziął wystarczającej poprawki na rozszerzalność drewna pod wpływem wilgoci i położył klepki za ciasno, wskutek czego mozaika parkietowa brzydko się wybrzuszyła. Marek nie takich prób doświadczył już w życiu. Jako osiemnastoletni chłopak ciężko przeżył przedwczesną śmierć ojca z rąk fachowca od operacji nerek. Dziesięć lat później stracił matkę, powierzywszy ją rękom fachowców od powikłań na tle marskości wątroby; nie doczekała nawet obrony jego doktoratu, ostatniej rzeczy, jakiej pragnęła w życiu. (O doczekaniu wnuków nie miała w ogóle co marzyć – chłopczyk o grubych wargach pojawił się na świecie dopiero po przeprowadzce do nowego bloku.) Pochowawszy matkę, Marek przejął po niej mieszkanie kwaterunkowe i zaraz popadł w konflikt z jej sublokatorem, którego w odruchu dobrego serca, albo głupoty, co na jedno wychodzi, przyjęła pod swój dach, gdy nie miał gdzie się podziać z rodziną. Konflikt okazał się wyjątkowo gwałtowny, doszło do tego, że się gonili z siekierami po schodach. Powodem, jak zwykle w takich sytuacjach, była ciasnota mieszkaniowa i niezgodność charakterów. Sublokator nienawidził Marka za jego dobre maniery i wyciąganie ręki do zgody; nie rozumiał takich gestów, sposób bycia głównego lokatora doprowadzał go do szału. – Czego od ciebie chce ten doktorek pierdolony? – krzyczał z ustępu do swojej żony, słysząc że Marek znów mówi jej w przedpokoju dzień dobry. – Czego on jeszcze tam mendzi? – Był przekonany, że Marek wszystko robił na pokaz, żeby się wywyższyć. Że właśnie dlatego zdrabniał przy nim imię swojej żony i wyręczał ją w pracach domowych. Że dlatego, spóźniwszy się na obiad, cierpliwie wysłuchiwał jej wymówek, zamiast dać jej po prostu w mordę, tak jak on to robił ze swoją połowicą. Że po to ni stąd, ni zowąd, częstował cukierkami jego dzieciaki, i po to stawał w ich obronie, kiedy on, rodzony ojciec, grzmocił je pięścią w przedpokoju, albo ciskał nimi po podłodze, tak że zatrzymywały się dopiero na wieszaku.

Dla sublokatora były to zresztą nieważne pierdoły. Doktorek mógłby sobie nawet sprawić aureolę nad głową, albo chodzić po falach bez zamoczenia nóg, jego nic by to nie obchodziło. Ale kiedy starą nareszcie szlag trafił i wydawało się, że człowiek będzie mógł w końcu być na swoim, ten gnój wprowadził się tu podstępnie z żoną, chociaż zaraz po ślubie dobrowolnie się wyprowadzili na jakiś pokój, żeby starej nie gorszyć po nocach. Taka niby dupa z uszami, ale meldunek sobie w dowodzie świętoszek zostawił. I co do cholery z tym jego mieszkaniem od kolei? Już chyba rok pieprzy o tym i dalej siedzi na tyłku zamiast popychać sprawę do przodu. Widać na wspólnym mu za dobrze.

Marek swoim zwyczajem początkowo nie dostrzegał, że jest w konflikcie z sublokatorem. Obraźliwe uwagi tamtego obudziły w nim jedynie litościwą pogardę, gdyż przypisywał je brakom w wykształceniu i wychowaniu, a gdy wreszcie stało się dla niego jasne, że są zamierzone, uznał za właściwe nie reagować. Była to ładna taktyka, ale taką taktykę mógł sobie bezkarnie stosować u siebie w Instytucie. W ciasnym kwaterunkowym mieszkaniu całkowicie ona zawiodła i wkrótce został do reakcji zmuszony, wtedy zaś nastąpiła eskalacja. I stopniowo od żenujących, ale niegroźnych pyskówek, poprzez wymachiwanie pięściami, doszło do prawdziwych rękoczyn, w końcu przyszło do siekier, a potem do rozprawy przed sądem. Kto zaczął, o co poszło, sędzia w to nie wnikał, tylko włożył kciuk do nosa i coś stamtąd dobywając przedstawił zwaśnionym stronom swoją filozofię:

– Jeśli o mnie chodzi, to możecie się tam nawzajem powyrzynać. Ja ostrzegam, jeszcze jedna taka rozróba, a pogadamy inaczej.

Utrata rodziców, konflikt z sublokatorem, ulga, jakiej Marek doznał po przeprowadzce, wszystkie te wydarzenia i związane z nimi uczucia stawały się kolejno odległym wspomnieniem. Teraz rzeczywistością była wybrzuszona mozaika parkietowa.

Wybrzuszenie powstało pod osłoną nocy. Dokonawszy rano przykrego odkrycia, Marek ostrożnie postawił bosą stopę na zboczu drewnianej formacji i delikatnie nacisnął. Mozaika posłusznie przylgnęła do podłoża, ale gdy tylko wycofał stopę, od razu podniosła się z powrotem. Żona Marka obserwowała tę operację szeroko rozwartymi oczami.

– Boże, co robić?

– Tu potrzebny jest jakiś przycisk – zadecydował Marek. – Podaj mi coś ciężkiego.

– Ale co?

– Wszystko jedno. Mogą być książki.

Czego jak czego, ale książek w domu państwa Lutych nie brakowało. Żona Marka natychmiast rzuciła się do półek, wszakże małżonek wnet ostudził jej zapał:

– Wypierdalaj mi z tym Cortázarem. Nie widzisz, kurwa, że za lekki.

Gdy po chwili, z encyklopedię powszechną i słownikiem wyrazów obcych w pogotowiu, chciał ponowić swój manewr, mozaika rozsypała się pod jego stopą na pojedyncze drewienka. Małżonkowie zamarli z przyciśniętymi do piersi tomami.

– Boże, co teraz?

Marek był w rozterce. Musiał wybierać między niezwłocznym zajęciem się zrujnowaną mozaiką a pójściem do pracy. Akurat tego dnia miał uczestniczyć w spotkaniu z zagranicznym gościem zaproszonym przez szefa naszej pracowni do Instytutu na rozmowy. Po namyśle, zamiast do Instytutu, Marek udał się do budki telefonicznej. Szef przyjął jego telefon z niezwykłą u siebie kurtuazją:

– Ależ oczywiście, panie Marku. Nie ma w ogóle o czym mówić. Niech pan spokojnie ratuje swoją mozaikę, my już tu sobie jakoś poradzimy.

W pierwszej chwili Marek wziął życzliwość zwierzchnika na serio, gdy jednak odtworzył sobie w domu całą rozmowę, ogarnęły go poważne wątpliwości i każde słowo szefa wydawało mu się podszyte szyderczą aluzją.

Nie lepiej poszło z mozaiką. Marek natychmiast skontaktował się z fachowcem, który sfuszerował, ten jednak oświadczył, że teraz ma pilną robotę, i dopiero pod groźbą skargi o odszkodowanie obiecał zjawić się za kilka tygodni. Nauczony życiem, że w praktyce oznacza to kilka miesięcy, Marek machnął na niego ręką (żonie wytłumaczył, że straty powetuje im Kalifornia) i zgodził innego fachowca. Ów obiecał przyjść za tydzień, najdalej dziesięć dni, w rezultacie przyszedł za miesiąc, a skończył równo za kwartał. Marek widząc na co się zanosi, napisał do Kalifornii, że ze względów rodzinnych w tej chwili nie wie jeszcze dokładnie, kiedy przyjedzie, niemniej już w następnej korespondencji z pewnością będzie mógł zaproponować konkretny termin. Uspokoiwszy w ten sposób swoich sponsorów, chciał ponownie rzucić się w wir zajęć domowych, ale czemuś nie mógł. Wtedy pojął, że poza dopilnowaniem fachowca, urządzanie mieszkania ma już za sobą i po raz pierwszy od czasów doktoratu może się skoncentrować na pracy naukowej.

***

Oczywiście w przededniu paroletniego wyjazdu za ocean zaczynanie nowych badań naukowych nie miało większego sensu, skończyło się więc na studiowaniu literatury fachowej. Marek traktował to zajęcie jako świetną rozgrzewkę przed czekającym go w Kalifornii wysiłkiem intelektualnym. Zanim jednak doszło do właściwego studiowania, pochłonęły go czynności porządkowe.

Początkowo chciał tylko uporządkować biurko, potem z rozpędu wziął się do porządkowania całego pokoju. Myślał, że zajmie mu to dzień, najwyżej dwa – zajęło kilka tygodni. Przejrzał w tym czasie i doprowadził do ładu centnary nagromadzonych w szafkach i na półkach materiałów z okresu doktoratu. Wykonanie tej niewątpliwie pożytecznej pracy nie było, co prawda, aż taką koniecznością, ale Marek lubił sprzątać, a poza tym nie potrafił inaczej.

– Sam nie wiem dlaczego – żalił się przed nami – ale nie doprowadziwszy najpierw wszystkiego wokół siebie do idealnego porządku, nie jestem po prostu w stanie zająć się czymś innym, nawet oglądaniem telewizji.

– No, bracie, w taki sposób to można przesprzątać całe życie – wtrącił swoje trzy grosze Wojtek, ale z zamyślonej twarzy Marka nie dawało się wyczytać, czy dotarła do niego ta uwaga.

Dobrą stroną studiów literaturowych było to, że w każdej chwili mógł się bez szkody od nich oderwać, co, prawdę mówiąc, przychodziło mu czynić nierzadko. Bywały dni, że ledwo rano pochylił głowę nad rozłożonym na biurku czasopismem naukowym, a już ktoś pukał do jego pokoju i na słowo „proszę” wchodził na rozległą rozmowę. Tematów nikomu wtedy nie brakło, czasy robiły się z każdym dniem ciekawsze, a Marek nie ukrywał, że o pewnych sprawach wie więcej, niż mu wolno powiedzieć.

Ale nie tylko to przyciągało doń ludzi. Po przeprowadzce do nowego bloku zaczął uchodzić w Instytucie za eksperta od stylowego urządzania mieszkań i każdy, kto planował jakąś mieszkaniową ekstrawagancję, typu konstrukcja wieszakowa czy mozaika podłogowa, w pierwszym rzędzie kierował się z tym do niego. Czasami co bardziej sympatycznych Marek zapraszał na wizję lokalną do domu; niektórzy później tygodniami uganiali się po całym mieście i okolicach w poszukiwaniu jakichś starych skrzypiec, żeby, tak jak on, zawiesić je sobie w przedpokoju.

Dla ścisłości, nieprawdą jest jakoby Marek mówił po prostu „proszę”, gdy ktoś pukał do jego pokoju. Do każdego „proszę” zawsze było przywiązane jakieś imię albo tytuł. A zatem nie mówił po prostu „proszę”, tylko „proszę, wejdź Jurku”, albo „wejdź, proszę, Bożenko”, czy też „proszę, niech pan wejdzie, panie docencie”. Skąd wiedział, kto stoi za drzwiami? Mój Boże, czy naprawdę trzeba to komuś tłumaczyć? Jak człowiek siedzi latami w pokoju usytuowanym w środku długiego instytutowego korytarza i nie pragnie, by zaskakiwano go odwiedzinami, to w końcu słyszy na zewnątrz nawet chrobotanie myszki, która po udanej ucieczce z inkubatora zamieszkała w otworze pod wieszakami, i odróżnia te szmery od chrobotania uciekinierki posiadającej lokum za drzwiami broniącymi dostępu do bezpieczników. Potrafi poznać po krokach nie tylko kto idzie korytarzem, ale czy zmierza do niego, czy do kolegi obok.

Marek najczęściej robił jedną z następujących trzech rzeczy w zależności od tego, czyje kroki posłyszał na korytarzu. Albo nadal siedział przy biurku, co najwyżej trochę gorliwiej pochylony nad materiałem źródłowym, albo mył ręce, albo podlewał kwiaty. Nikt nie był tu w żaden sposób uprzywilejowany, czy na odwrót, niedoceniony. Przy każdej z wyżej wymienionych czynności równie dobrze mógł go zastać przełożony, jak podwładny (no, podwładnych na razie nie miał, ale na przykład sprzątaczka lub kolega bez doktoratu). Przy każdej, ale nigdy dwa razy z rzędu przy tej samej. Albowiem nie o hierarchię chodziło, a o częstotliwość. W porównaniu z rzetelną monotonią trwania przy biurku, rotacja czynności dawała odwiedzającym mniej okazji do powzięcia pochopnego mniemania, że Marek poza przewracaniem stronic niewiele robił, albo co gorsza, że tak naprawdę to może nic nie robił, a studia literaturowe to tylko zasłona dymna i mydlenie oczu. Trzech czynności mogło być nawet za mało, toteż istniały inne możliwości – otwieranie lub zamykanie okien, szukanie czegoś na półce, odkurzanie aparatury naukowej. W ostateczności można było po prostu uprzedzić pukanie i samemu z zaaferowaną miną wybiec z pokoju, a później, zależnie od sytuacji, wprowadzić osobę odwiedzającą do środka, lub rozmówić się z nią na korytarzu, czy w ogóle spławić.

Zresztą niekoniecznie ktoś zaraz musiał iść korytarzem, aby oderwać Marka od studiów. Bo na przykład ręce mył i tak jakieś dwieście razy dziennie, z czego przynajmniej sto razy w Instytucie, bez względu na to, czy był sam jak palec w swoim pokoju, czy między ludźmi. Z przesuszonego od ciągłego obcowania z wodą naskórka sypał się już łupież, mimo to Marek niebawem znowu łapał za mydło. Przy nas zachowywał względną wstrzemięźliwość, w każdym razie miewał okresy abstynencji dochodzące do pół godziny i nawet dłużej. Chyba że wypadło mu wymienić z kimś uścisk dłoni, wtedy to już trudno, docent czy sprzątaczka, musiał umyć ręce bezwarunkowo. Zazwyczaj już kilkanaście sekund od potrząśnięcia czyjąś prawicą, najdalej po minucie, ulatniał się na moment i wszyscy wiedzieliśmy po co, chociaż na gorącym uczynku rzadko kiedy dał się chwycić.

Życie tymczasem toczyło się swoim torem. Prace nad mozaiką podłogową dobiegły wreszcie końca, co poznaliśmy po tym, że Marek przestał codziennie wydzwaniać do fachowca. Jakiś czas przedtem napisał do Kalifornii i chyba czekał już na odpowiedź, bo zawsze o tej samej porze wymykał się do administracji, żeby odebrać pocztę.

***

Tego dnia naszą pracownię miała zwiedzać wycieczka z jakiegoś liceum. Szef jak zwykle powierzył rolę przewodnika Markowi. Niedługo przed pojawieniem się młodzieży do pokoju Eli i Anielki, gdzie kilkoro z nas siedziało przy herbacie, wpadł zdyszany Bohdan.

– Jest Kalifornia! – wołał już od progu, powiewając podłużną kopertą.

Rzucił na biurko Anielki plik odebranej w administracji korespondencji. Wśród urzędowej makulatury była jakaś broszurka, na którą, póki co, nikt nie zwrócił uwagi. Kopertę podał Markowi.

– Masz, czytaj. Ale na głos.

Marek trochę się opierał. Wyraźnie miał ochotę jak najprędzej dobrać się do listu, wolałby jednak zrobić to na osobności, w swoim pokoju. Bohdan, rzecz prosta, mu na to nie pozwolił.

– Otwieraj – powiedział – albo nie jesteś moim kolegą.

Nie było rady. Marek, chcąc nie chcąc, drżącymi z emocji rękami rozerwał kopertę.

– „Dear Dr. Luty” – przeczytał. – Drogi doktorze Luty – przetłumaczył.

– Czytaj jak leci – powiedział Bohdan. – My zrozumiemy.

List był niedługi. Treści nie jestem w stanie już dzisiaj odtworzyć, pamiętam tylko, że było tam dużo słów takich jak „z przykrością” i „niestety”. Doczytawszy do końca, Marek po prostu siedział nieruchomo i wpatrywał się w bezużyteczny kawałek papieru, który nadal trzymał przed sobą w obu rękach. My patrzyliśmy na niego. Anielka nagle zainteresowała się leżącą wśród biurowej korespondencji broszurką.

Impas przerwała Ela.

– To co, Marek? – powiedziała. – Teraz pozostaje ci już tylko to głodowe stypendium z katalogu?

Ruchem powiek, odwróceniem spojrzenia, Marek dał jej poznać, że słyszał, ale się nie odezwie.

– Obawiam się, że to też mu się ukichało – powiedziała niegłośno Anielka, nadal zajęta kartkowaniem swojej broszurki.

– Jak to? – Bohdan w mgnieniu oka był przy niej. – Co tam masz? Pokaż.

– Nic takiego. To tylko nowe wydanie tego katalogu. Ale Marka tu nie ma. Widocznie Profesor go usunął.

– Niemożliwe! – Bohdan wyrwał jej broszurkę, szybko przerzucił nieliczne stronice. Przy jednej zmarszczył nagle brwi, pokazał coś Anielce. Potem jak lekarz, który z kliszy rentgenowskiej odczytał wyrok, podniósł wzrok na Marka.

– Faktycznie, stary. Ciebie tutaj nie ma. Wiedziałeś o tym?

Marek z wysiłkiem poruszył głową, jakby nie był w stanie zaprzeczyć. Dopiero po chwili ochrypłym głosem wydusił z siebie:

– Nie. Nie wiedziałem.

W korytarzu zadzwonił telefon. Nikt się nie poruszył. Słuchawkę podniósł Wojtek, który gdzieś wyszedł i właśnie wrócił do pracowni. Po chwili zawołał:

– Marek, to do ciebie. Żona.

Marek wstał bez słowa. Wojtek przepuścił go w drzwiach; tamten nawet na niego nie spojrzał. Wojtek ze zdziwieniem w oczach wszedł powoli do pokoju.

– Co mu się stało? – zapytał.

– Lepiej powiedz, skąd ty się wziąłeś w tym katalogu? – zaatakowała go Anielka, groźnie potrząsając wyrwaną z powrotem Bohdanowi broszurką. – Wiedziałeś, że cię w nim umieszczą?

– Oczywiście. Profesor poprosił mnie o zdjęcie i życiorys.

– Ale nas nie raczyłeś o tym powiadomić?

– Po co? – wzruszył ramionami. – Przecież to nic pewnego. – I szybko dodał: – Jakaś nieletnia wiara czeka przy portierni. To chyba ta wycieczka.

W drzwiach znowu pojawił się Marek. Stał tam nieruchomo, lewą ręką opierał się o framugę, prawą trzymał się za pochylone czoło.

Bohdan zerknął na niego z ukosa.

– Nie łam się, chłopie – powiedział. – To nie koniec świata.

Tamten nie reagował. Naraz ręka odpadła mu od czoła, głowa wtuliła się w ramiona.

– Mozaika – zajęczał. – Moja mozaika.

Bohdan z niedowierzania aż otworzył usta.

– Chyba mi nie powiesz, że znowu wam się wybrzuszyła? – Życzył koledze jak najlepiej, ale rzeczywistości nie można było odwrócić. Marek już niemal szlochał:

– Wybrzuszyła się… Znowu… Muszę natychmiast jechać do domu… Powiedzcie szefowi…

I jak ogłuszony ruszył chwiejnie w stronę swojego pokoju.

– A wycieczka? – zawołał za nim Bohdan.

– Wycieczkę oprowadzi Wojtek – powiedziała Anielka.

***

Marek jeszcze próbował coś robić. Posłał w świat kilka listów, parę razy chodził do dyrekcji i przez jakiś czas nadal można go było widzieć, jak furkocząc po swojemu nogawkami pędził instytutową alejką do administracji, żeby sprawdzić pocztę. Potem zaczął dawać za wygraną, stopniowo przestał sam odbierać listy, po Instytucie chodziły słuchy, że Profesor jest nim rozczarowany, a czasopismo naukowe, przy którym kładliśmy mu przyniesioną z administracji urzędową makulaturę, tygodniami leżało otwarte na tej samej stronie.

Inna sprawa, że wtedy nikt do takich detali nie przywiązywał wagi. W kraju wrzało, w Instytucie też, były zebrania, przemówienia. Fala, która ogarnęła wszystkich, pociągnęła również Marka. On też działał, przemawiał, ba, współprzewodniczył. Kto by w takim momencie pamiętał, że w poprzednich czasach coś tam mu nie wyszło?! Chyba nawet jemu wyleciało to z głowy.

Moment wszakże się przeciągał, jego magia wietrzała i gdy na którymś z zebrań członkowie prezydium gorączkowo dopytywali o nieobecnego jeszcze Marka, ktoś nagle rzucił z kąta gromkim głosem: – Doktor Luty zaraz przyjdzie, tylko umyje ręce. – Sala gruchnęła śmiechem i pamięć o jego ziemi obiecanej w jednej chwili odrodziła się w umysłach jak Feniks z popiołów. Parę zebrań później, gdy znowu pytano o niego, z drugiego końca sali padło, że doktor Luty już idzie, tylko podleje kwiatki. Był to oczywisty plagiat, ale jako przypomnienie wystarczył, sala znowu roześmiała się ochoczo, a gdy nieświadomy niczego Marek próbował później przemówić, po rzędach zaczęły biegać podejrzane chichoty i speszony urwał.

Nastały lata mniejszego zła. Okres uniesień szybko odpływał w przeszłość, wyglądało, że utonie w śniegach zapomnienia. Ale Markowi niczego nie zapomniano. Chichoty raz wyzwolone nie przestały już chodzić za nim. I kiedy w tych spokojnych czasach Marek któregoś dnia nie pokazał się w Instytucie, szef naszej pracowni prychnął pogardliwie i powiedział: – Pewnie mu znowu mozaika spuchła.

To zalegitymizowało chichoczących, którzy dotąd produkowali się tylko gdzieś po kątach. Teraz mogli chichotać wprost pod bokiem Marka. Jego wyjazd do Wiednia uwieńczony opublikowaniem doktoratu niczego tu nie zmienił.

Szef tymczasem mylił się całkowicie. To nie miało nic wspólnego z mozaiką. Marek po prostu kupił na giełdzie używany samochód. Samochód ten wkrótce się zepsuł i odtąd psuł się systematycznie. Z powodu napraw Markowi zdarzały się nieobecności, a ta, która wywołała pogardliwy komentarz szefa, była jedną z pierwszych.

Szef po pewnym czasie zrozumiał swoją pomyłkę i przy najbliższej okazji zmienił „spuchniętą mozaikę” na „zdechłe auto”. Uczynił to nie wiedząc, że komentuje ostatnią nieobecność Marka – jak się niebawem okazało, Marek już zawsze miał być nieobecny.

Ja sam nie słyszałem odświeżonego komentarza szefa na własne uszy, wyjechałem akurat na urlop, ale potem opowiedziano mi wszystko ze szczegółami. Nazajutrz po powrocie z urlopu przyszedłem trochę wcześniej do Instytutu. W pracowni jeszcze nikogo nie było. Na moim biurku leżała jakaś stara gazeta, zajrzałem do niej przy herbacie, zaczynając jak zwykle od „już niepijących i niepalących”. Jego prostokącik był zaraz z brzegu. Poczułem gwałtowne bicie serca. – Marek nie żyje! A ja byłem na urlopie! – Próbowałem pozbierać skaczące mi przed oczyma wyrazy: niespodziewanie… na zawsze… młody uczony…

Gdy niedawno, szukając całkiem innych pamiątek, znalazłem w szufladzie ten pożółkły, wycięty z gazety nekrolog, nie czułem tamtego bicia serca, jedynie je pamiętałem. Przypomniały mi się skrzypce, o których opowiadał mi Wojtek. Pomyślałem o żonie Marka i ich synku, owym chłopczyku o grubych wargach, co chciał obcemu panu oddać swoją grzechotkę. Chłopczyk jest już od dawna dorosły. Podobno po studiach dostał posadę w innym mieście, założył tam szybko rodzinę i teraz chce sprowadzić do siebie na stałe tęskniącą za wnukiem matkę. Jeśli to się dokona, a dlaczego ma się nie dokonać, te skrzypce znajdą się u niego w domu, gdzie zobaczy je po raz pierwszy jakiś znajomy z pracy. Z pewnością znajomy ten nie wytrzyma i zapyta: – Twoje? – Wtedy syn Marka odpowie: – Nie, to po dziadku. Mój ojciec przechowywał je przez całe życie.

Dodaj komentarz