Mecz Donalda Tuska

Premier Tusk z pewnością czuje się lżejszy; spadł mu nie byle jaki ciężar z serca – bój z Rosją skończył się remisem. Jest w piłce nożnej jakaś siła, jakaś moc wyzwalania skrajnych emocji, często odciskających się głęboko na życiu politycznym. Wystarczy wspomnieć choćby krwawą „wojnę futbolową” (3000 zabitych), do której doszło w 1969 roku po przegraniu przez Honduras meczu z Salwadorem. Występy polskiej reprezentacji w Euro 2012 są kolejnym potwierdzeniem istnienia przemożnego wpływu piłki nożnej na politykę. O premierze Tusku przed otwarciem mistrzostw mówiło się bardzo różnie, ale co by się stało, gdyby w przerwie meczu z Grecją mogły odbyć się przyspieszone wybory do Sejmu? Odpowiedź jest prosta. Partia Tuska odniosłaby bezapelacyjne zwycięstwo, mało tego, zdobyłaby ponad połowę głosów i mogłaby wreszcie rządzić samodzielnie. Twierdzę tak, bo sam byłem gotów po bramce Lewandowskiego uściskać pana Donalda, choć przed mistrzostwami zdołałbym popełnić taką rzecz tylko w jednym wypadku – gdyby premier Tusk niespodziewanie złożył dymisję i dał porządzić komuś innemu, choćby Grzegorzowi Schetynie, który chyba już dość się naczekał na swoją kolej.

Po wymęczonych remisach z Grecją i Rosją, chęć przytulenia premiera Tuska może trochę w narodzie przygasła, ale nie na tyle, żeby nie mógł on liczyć na przekonujące zwycięstwo, gdyby przyspieszone wybory odbyły się dzisiaj. Ktoś z obozu niechętnego Tuskowi mógłby w tym miejscu spytać: Z jakiej paki? Co on miał wspólnego z golami Lewandowskiego i Błaszczykowskiego? Otóż miał to wspólnego, że czy się to komuś podoba, czy nie, to są JEGO mistrzostwa, za jego rządów je przygotowano i to on dostanie polityczną czerwoną kartkę w razie jakieś grubej wpadki na boisku czy przy organizacji mistrzostw, ale też i on weźmie polityczny łup, jeśli Bóg da pełny sukces. Takie reguły rządzą dzisiejszym światem i tu w ogóle nie ma dyskusji.

Teraz, gdy nieco cieplej o Tusku myślę, zaczyna mnie nachodzić dziwne pytanie: Co ja właściwie do niego miałem? Gość za komuny działał w podziemiu, potem w „Solidarności”, narażał siebie i rodzinę. Był fajnym, odważnym, uczciwym, ideowym facetem. Ilu takich wtedy było? W skali 38-milionowego kraju zaledwie garstka. Po wyborach w 1989 roku stopniowo stał się zawodowym politykiem. Bez wątpienia utalentowanym, skoro dzisiaj jest premierem, i to od pięciu lat. Jak na III RP jest to staż matuzalemowy. O tym wszystkim, siedząc za granicą, miałem bardzo blade pojęcie. Właściwie dopiero w 2005 roku zacząłem się bardziej interesować polską polityką. Sprawiły to burzliwe wybory, a umożliwił internet. Donald Tusk był już wtedy tym, kim jest dzisiaj. Innego go praktycznie nie znałem.

Czym mi się naraził? Trzema rzeczami. Pierwsza z nich była zupełnie trywialna, ale chyba najbardziej zaszargała mu opinię u mnie, a jeśli nie najbardziej, to na pewno najtrwalej. Udzielił wywiadu czasopismu, które przypadkiem wpadło mi w ręce, chyba jakiemuś kolorowemu magazynowi, bo pytania były w stylu ecie-pecie, i w przypływie szczerości, która u polityka jest głupotą, chlapnął, że bardzo się martwi, co z nim będzie, jeśli wypadnie z polityki. Kto mu da pracę? Kiedy zdąży sobie wyrobić emeryturę? Z całości jego wypowiedzi wynikało, że musi za wszelką cenę trzymać się polityki, bo inaczej kapota. Przyzwyczaiłem się w Stanach do tego, że ludzie poświęcają się polityce z wewnętrznej potrzeby, napędzani wrodzoną skłonnością do brania w swoje ręce spraw publicznych, i płaska motywacja Tuska wydawała mi się wyjątkowo odrażająca. Nie rozumiałem, jak Polacy mogą obdarzać zaufaniem człowieka o tak małodusznym nastawieniu.

To był strike one, jak mawiają Amerykanie. Strike two, czyli druga skucha, to była już sprawa najgrubszego gatunku: kombinacja numeru z Jarucką – za który pan Bóg natychmiast pokarał Tuska dziadkiem z Wehrmachtu – z wypięciem się po przegranych wyborach na koalicję z PiS, która dla dobra Polski miała zostać zawiązana niezależnie od wyniku wyborów. W rezultacie dobrem Polski zajęli się Lepper z Giertychem i przekulały się nam jak po kocich łbach kolejne dwa lata.

Rzecz jasna, najbardziej mnie boli skucha numer trzy – reformy Tuska – bo jest to rana najświeższa. Odniosę się tylko do reformy emerytalnej, która była w moich oczach szczególnie ordynarną hucpą, wciśniętą Polakom do gardeł wraz z uzasadnieniem, że podniesienie wieku emerytalnego do 67 lat jest  niezbędne dla uniknięcia negatywnych skutków starzenia się ludności w Polsce i że przeprowadzenie reformy na przestrzeni obecnej dekady daje dużo większe korzyści niż odkładanie jej na lata 2021-2030.

Otrząsając się z obrzydzenia, rozumowałem tak:

On, Tusk, facet, który przez całe cztery lata swojej pierwszej kadencji dawał pokaz bezprzykładnego próżniactwa, który wszystko odkładał na jutro albo „na po wyborach”, rżnął w gałę od rana do nocy i bez chwili refleksji windował dług publiczny do poziomu bliskiego biliona złotych, on miałby nagle zatroszczyć się o to, co będzie z emerytami za 10 czy 20 lat? Aż tak zapobiegliwym miałby się okazać gość, który nigdy nie wykazał cienia zainteresowania losem dwóch milionów bezrobotnych, i obojętnie się przyglądał, jak rzesze wykształconych młodych ludzi uciekają od biedy do mycia garów za granicę? On, ten leser, miałby ni z gruszki, ni z pietruszki, zaplanować cokolwiek na okres dłuższy niż do najbliższego sondażu? W dodatku dla dobra narodu? Bzdura, bzdura i jeszcze raz bzdura!!! Jedynymi punktami odniesienia są dla niego Berlin, agencje ratingowe i Bruksela. Nie u niego w gabinecie, nie w polskich ministerstwach, tylko tam zapadają decyzje, a jedynym jego zadaniem jest być posłusznym. Narodowi może wciskać co chce, ale doskonale wie, że jak tylko by spróbował podobnie kiwać swoją świętą trójcę, niewidzialna ręka rynku w jednej chwili odłączyłaby go od życiodajnej kroplówki – kredytów – i nastąpiłaby klapa, przy której bankructwo ekipy Gierka byłoby słodkim, nostalgicznym wspomnieniem.

Tak rozumowałem i nadal rozumuję, ale jak się już rzekło, po dwóch pierwszych meczach polskiej drużyny zaczęły mnie nachodzić wątpliwości. Może to jest zupełnie inaczej, myślałem sobie. Może jemu o coś innego chodzi. Oczywiście, nie ma żadnego „może”, gdy na zdjęciu zrobionym w momencie wbijania gola naszej drużynie widzi się, że Tusk ma śmierć w oczach. Potem jednak wątpliwości wracają: A co, jeśli on, owszem, zdaje sobie sprawę ze znaczenia ewentualnej przegranej dla swojej kariery, ale nie stanowi to dla niego centralnego problemu? Może to jest coś o wiele głębszego. Może on oglądając ze śmiercią w oczach mecze polskiej drużyny, jednocześnie rozgrywa jakiś własny mecz. W końcu widział z bliska, co się stało z rządami Mazowieckiego, Suchockiej i Buzka, jak przejechały się jeden po drugim na reformach i jak potem lewica z dziecinną łatwością przejęła władzę. Czy musiał dzielić los swoich poprzedników? Może do czasu należało unikać reform.

Do władzy startował z bardzo głębokiej pozycji. Z początku nikt poważnie go nie traktował, musiał kluczyć i czekać. Gdy już się wydawało, że wreszcie nadeszła jego chwila, doznał dotkliwej porażki. Mógł być numerem dwa przy Kaczyńskim, ale nie chciał, podobnie jak przedtem przy Geremku. Czy wynikało to tylko z pustej ambicji, czy też od początku stała za tym jakaś dojrzała, dalekosiężna koncepcja?

Rezygnacja z ubiegania się o prezydenturę w 2007 roku była genialnym pociągnięciem; tym razem odniósł sukces – zaczynał się mecz Donalda Tuska. Mógł sobie wtedy powiedzieć: W pierwszej połowie bez wdawania się w rewolucje konsoliduję władzę, w drugiej połowie z niej korzystam, strzelam polityczne gole i wreszcie ustawiam Polskę. Czy rzeczywiście sobie to powiedział? Czy też po prostu milcząco uznał, że trzeba brać władzę dla władzy? Wolałbym to pierwsze, ale co ja tam mam do wolenia?

 

Dodaj komentarz